26 marca 2019

Waste Knights: cykl Krajobrazy Pustkowia – część 8: Święty Płaskowyż

Zapraszamy do przeczytania już ósmej części cyklu Krajobrazy Pustkowia, czyli epickiej podróży przez spustoszoną Australię w wykonaniu Johnny’ego Taylora i jego psa. Tym razem trafiają na „święty płaskowyż”.

Kampania gry Waste Knights: Second Edition na Kickstarterze zakończyła się niemal dwa tygodnie temu. Projekt został ufundowany w 844% dzięki ponad 4400 wspierającym z całego świata.

Część 1: Pompy, dostępna tutaj.

Część 2: Fabryka robotów Cerbero, dostępna tutaj.

Część 3: New Sydney, dostępna tutaj.

Część 4: Kompleks bunkrów, dostępna tutaj.

Część 5: Alice Offsprings, dostępna tutaj.

Część 6: Jamy, dostępna tutaj.

Część 7: Góra Uluru, dostępna tutaj.

Święty Płaskowyż

plateauWygląda na to, że przyszło mi wędrować śladami pierwotnych mieszkańców tych ziem. Niedługo po tym, jak opuściłem okolice góry Uluru, natrafiłem na kilkanaście osad Aborygenów. Od razu można było stwierdzić, że tradycyjne wychowanie oraz znajomość natury sprawiły, że ci ludzie radzą sobie wręcz doskonale w nowych okolicznościach.

Przekazywana z pokolenia na pokolenie wiedza, przystosowanie do trudnych warunków, a zarazem umiejętność korzystania ze zdobyczy cywilizacji na równi z innymi ocalałymi spowodowały, że w odróżnieniu od pozostałych Australijczyków Aborygeni wręcz rozkwitają.

Ci, których napotkałem, wydawali się przyjaźni i otwarci na handel, szczególnie w kwestii paliwa, którego na obecnym etapie podróży nie pozostało mi już wiele. Niemniej w kilku miejscach udało mi się zdobyć rzadkie rośliny, trofea i narkotyki, które z powodzeniem wymienię w każdym mieście.

droidziNaczelnicy osad – twardzi mężczyźni i kobiety często wywodzący się z kompanii najemniczych, organizowanych jeszcze przed Dopustem przez korporację Cerbero do ochrony placówek firmy – powtarzali, że powinienem jechać na północ do miejsca, które określali jako „święty płaskowyż” albo „górę totemów”. Zaintrygowany, posłuchałem ich sugestii.

Odnalazłem opisywane miejsce – górowało na kilkaset metrów nad suchymi równinami i wstęgami starych autostrad. Ruszyłem drogą wydartą żywej skale. Szeroka na kilka aut trasa biegła wokół zbocza góry, stopniowo się zwężając. Im wyżej jechałem, tym więcej pojawiało się wzdłuż niej kolorowych totemów i malunków. Czasami trafiałem też na mijanki pozwalające zawrócić albo zaparkować furę.

Wreszcie dotarłem do blokady. Za umocnieniami z kamieni i metalowymi kozłami owiniętymi drutem kolczastym trzymała wartę grupa kilkunastu wymalowanych, ciemnoskórych wojowników. Z nieodległego już, płaskiego szczytu docierał zaśpiew w nieznanym mi języku. Naraz pośród srogich postaci pojawił się prawdziwy olbrzym. W mundurze, kamizelce taktycznej i z ciężkim karabinem w rękach odcinał się niczym jastrząb pośród stada wróbli.

„Jestem Warragul, nieznajomy!” – rzucił. – „Dziś jest święty dzień. Musisz stąd natychmiast odejść. Szamani nie będą z tobą rozmawiać i nikt nie myśli o handlu. Wracaj, skąd przybyłeś, albo rozbij obóz u podnóża góry i poczekaj. Za kilka dni uroczystości się zakończą”.

Cóż mogłem zrobić? Opowiedziałem się i wycofałem do pierwszego dogodnego miejsca, potem zawróciłem w dół. Biorąc pod uwagę rezerwę benzyny i upał zrezygnowałem z czekania. Skoro raz tu trafiłem, jeszcze uda się poznać tajemnicę tego miejsca.