11 lutego 2019

Waste Knights: cykl Krajobrazy Pustkowia – część 7: Góra Uluru

Zapraszamy do przeczytania już siódmej części cyklu Krajobrazy Pustkowia, czyli epickiej podróży przez spustoszoną Australię w wykonaniu Johnny’ego Taylora i jego psa. Co kryje Uluru?

Waste Knights: Second Edition na Kickstarterze już 19. lutego 2019!

Część 1: Pompy, dostępna tutaj.

Część 2: Fabryka robotów Cerbero, dostępna tutaj.

Część 3: New Sydney, dostępna tutaj.

Część 4: Kompleks bunkrów, dostępna tutaj.

Część 5: Alice Offsprings, dostępna tutaj.

Część 6: Jamy, dostępna tutaj.

uluru_400x400Góra Uluru

Dzień odpoczynku w Jamach, uzupełnienie zapasów paliwa i wody, potem jeszcze więcej wody na pakę i ruszyłem na północny zachód, aby przynajmniej z daleka zobaczyć jedno z miejsc, o których wśród ocalałych wciąż krążą legendy – wystrzelającą nad horyzont, samotną górę Uluru.

Można się zastanawiać, po jaką cholerę ktoś miałby zapuszczać się na środek pustyni – zwykły kawałek skały nie jest wart zachodu. Owszem, robi imponujące wrażenie, gdy zmienia się zależnie od pory dnia niczym piękność ciągle przebierająca się w nowy strój, niemniej marnowanie zasobów na wycieczki turystyczne skończyło się wraz z Dopustem. Problem polega na tym, że o Uluru dochodziło mnie sporo dziwnych plotek od innych podobnych mi wagabundów, dlatego zdecydowałem, aby po raz pierwszy obejrzeć wszystko na własne oczy.

wertepy_400x400Już kilkadziesiąt kilometrów od podnóża góry natrafiłem na problemy. Oznaczona drogowskazami trasa wiodąca od autostrady kończyła się zerwanym wiaduktem, zmuszając mnie do szukania alternatywnej drogi przez wertepy. Konstrukcja nie rozpadła się ze starości – raczej ktoś ją umiejętnie zburzył korzystając ze środków wybuchowych.

Kiedy udało mi się podjechać bliżej – na tyle blisko, by dostrzec majaczącą w dali Uluru – kolejną przeszkodą okazało się solidne, stalowe ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym, ciągnące się całymi kilometrami. Pojechałem wzdłuż niego i natrafiłem na zabezpieczoną bramę i ziemną drogę wiodącą w stronę potężnej skały przez poznaczony lejami teren.

Moją uwagę zwrócił dźwięk pracującego silniczka – niespodziewanie znalazłem się w oku kamery zamontowanej na słupie bramy. Czerwona dioda migała złowieszczo, a może dwie minuty później dostrzegłem zbliżający się drogą tuman kurzu. Jedno spojrzenie przez lornetkę i już byłem w furze ruszając w przeciwnym kierunku – w moją stronę pędził opancerzony pojazd w barwach dawnej australijskiej armii z działkiem na tyle imponującym, żeby skutecznie zniechęcić ciekawskich do wkraczania na zamknięty teren.

Będę musiał tam wrócić znacznie lepiej przygotowany, a póki co czeka mnie ostatni etap tej męczącej podróży.